poniedziałek, 26 listopada 2012

Truman Capote

Hoffman jako Capote
Jeśli jest jakiś gość, który może bezbłędnie zagrać egocentryzm, inteligencję i homoseksualizm Trumana Capote, to jest nim Philip Seymour Hoffman. I zagrał w filmie „Capote” (reż. Bennett Miller).
Kiedy oglądałem ten znakomity film, nie do końca dowierzałem
koncepcji aktora. Nigdy wcześniej nie widziałem Trumana Capote i myślałem, że postać filmowa, choć brawurowo zagrana, jest jednak przerysowana. Sięgnąłem po materiały archiwalne z YouTube i znalazłem m.in. talk show Dicka Cavetta z początku lat 70. z udziałem Capote i samego Groucho (jednego z braci Marx, wówczas już dość leciwego, ale wciąż niezwykle bystrego faceta).
Uderzające było wrażeniowe podobieństwo oryginału do jego filmowej kopii! Zwłaszcza tembr głosu i jego frazowanie. Powiem więcej: Hoffman jako Capote był lepszy od Capote.
Gdybym ich obu wcześniej nie widział, to prędzej bym przez lustro weneckie wskazał na Hoffmana jako na Capote przy ich bezpośredniej konfrontacji, ze względu na większsugestywność postaci Hoffmana. Hoffman zresztą kupił mnie dużo wcześniej w „Utalentowanym panie Ripley'u”.
Nie czytywałem Capote, a w każdym razie nie pamiętam tego i dopiero film, a raczej właśnie Hoffman skłonił mnie do przestudiowania sylwetki pisarza. Trafiły w moje ręce eseje Capote i od pierwszej strony, od pierwszych zdań powiało geniuszem. Sprawy o których pisze są bardzo amerykańskie, a ja po wielu latach fascynacji Stanami, znacznie bardziej krytycznie patrzę na ten kraj i doceniłem trochę roztargnionią, roztarganą Europę, a zwłaszcza jej Północ. A jednak po raz kolejny przekonałem się, że nadzwyczajna inteligencja, wrażliwość i indywidualność sprawdza się wszędzie.
Postanowiłem przeczytać Ci kawałek Capote, ale tu pojawił się dylemat. Eseje są osobistym doświadczeniem Capote, napisanym w pierwszej osobie autora, czy więc mam to zrobić w tej jego gejowskiej manierze i to po Hoffmanie? Nie. Jak mi się zdaje, jego tekst dobrze brzmi w każdej orientacji. Zatem dziś fragment „Nowego Orleanu” w tłumaczeniu Rafała Lisowskiego.
Posłuchaj tutaj…  (ok. 12 min)

 

niedziela, 11 listopada 2012

Roland Topor „Cztery róże dla Lucienne”

Roland Topor jakoś niedługo przed śmiercią wystąpił
w polskiej telewizji.
Sam widziałem na własne oczy – zaaranżowana została sytuacja, w której Topor rysuje postać młodej, półnagiej modelki. Ten mały, pucułowaty, podstarzały satyr długo nie wytrwał przed rozstawioną przed nim sztalugą. W pewnym momencie ruszył z lubieżnym uśmieszkiem w kierunku dziewczyny i usiłował ją capnąć za piersi. Tej jednak udało się przywołać napastnika do porządku. Ostudzony na krótko, po kilku minutach ponownie ruszył z wyciągniętymi przed siebie, serdelkowatymi dłońmi, nad którymi zdawał się najwyraźniej nie mieć kontroli.
Zobaczyłem wtedy kawałek prawdziwego Topora.
Dziś, jak to wspominam po wielu latach, z trudem sobie wyobrażam, że obecnie coś takiego dopuszczono by do emisji. Wszędzie teraz pełno strażników moralności i brakuje u nas w kraju takiego wpływowego topora, który ścinałby z rozmachem swoim absurdalnym ostrzem całą tę bigoterię.
Dziś ja czytam Ci Rolanda i żeby było bardziej po francusku, dźwięki w tle wygrywa na gitarze klasycznej w Paryżu kształcony muzycznie Jan Kasprzyk, znakomicie oddając ducha francuskiego surrealizmu.

Posłuchaj tutaj…  (ok. 8 min)

niedziela, 21 października 2012

Roy Jacobsen „Lód”, odcinek I


Oto opowiadanie norweskiego pisarza średniego pokolenia Roy'a Jacobsena (wywiad z Roy'em) w tłumaczeniu Anny Szmidt. Emocje przyczajone za suchą taflą lodu. Dziś pierwszy z trzech ok. 10 minutowych odcinków.
Posłuchaj tutaj… (ok. 10 min)
fot. PLY

Giewonty, karty, lampy elektronowe

Babcia kopciła ze dwie paczki giewontów dziennie. W tamtych czasach kopcenie było codziennością. Inaczej palił intelektualista, inaczej robotnik, a babcia paliła po mieszczańsku.

 

Aż się wierzyć nie chce, choć to wcale nie było tak dawno, że dym wypełniał wszystkie pomieszczenia, mieszkania, wille, pociągi, samochody, biura, lokale rozrywkowe, studia radiowe i telewizyjne. Wizja na czarno-białych kineskopach była zmiękczona mglistym filtrem, kiedy Irena Dziedzic przeprowadzała kolejny wywiad z jakąś znakomitością intelektualną. Zresztą, w ujęciach pani Ireny dodawano dodatkowo optyczny filtr zmiękczający (tzw. pończochę), który dość skutecznie maskował zmarszczki. Później, w latach 80. tego typu filtr nieznośnie królował w kalendarzach erotycznych.
Wracając do babci, inną jej fiksacją było stawianie pasjansów kartami zbrązowiałymi od starości i nikotyny. Nuciła sobie przy tym tremolącym, babcinym głosem popularne przyśpiewki typu: na Wojtusia z popielnika…, albo wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani…


Jednak na szczyt swoich możliwości babcia wznosiła się opowiadając mi bajki. Wbrew powszechnemu mniemaniu, babcie, zwłaszcza te współczesne, nie potrafią pięknie opowiadać bajek. Moja nie tylko była bajkowym archiwum, ale potrafiła mnie zręcznie wkręcać w swoje bajanie. Niestety, ja z rodzicami mieszkałem w Wałbrzychu, a babcia w Szczecinie, więc rzadko się widywaliśmy. Na szczęście w domu było wielkie radio, które tato w czasie wolnym od sceny zmajstrował z dużym kunsztem, korzystając z teatralnej stolarni. Wtedy to odkryłem słuchowiska. Co za uczta dla dziecięcej wyobraźni, nie zbombardowanej milionami obrazków spadających zewsząd.
I do tego ten szemrzący, rozgrzany, ledwo oświetlony rozżarzonymi lampami elektronowymi magiczny świat ukryty w drewnianym pudełku, do którego nie dało się wejść.

Moje słuchanie radia dawno się zakończyło. Jego magia uleciała między głupawymi reklamami, coraz głupszą muzyką, nachalnymi dżinglami, wodnistym bełkotem prezenterów i nieznośną kompresją dynamiki (czyli upraszczając, automatycznym podgłaśnianiem cichych dźwięków, żeby nie dać uszom chwili wytchnienia).

Pewnego dnia, kiedy już to stało się możliwe, postanowiłem w końcu wejść do tego magicznego pudełka. Narodziły się www.czytagramy.pl, czyli słuchowiska realizowane na żywo przed publicznością. A na tym blogu poczytam Wam co jakiś czas na dobranoc.